Minęły prawie 3 miesiące od ostatniej wyprawy,
więc nadszedł czas na coś nowego. Igor
Pietraszko, Łukasz Poznański i ja (Przemek Baranowski)
postanowiliśmy dotrzeć do górskiego domku o nazwie
Wates-Gibson Hut, który położony jest w
Tonquin Valley na terenie Jasper National Park
około 30 km od „cywilizacji”. Wyjechaliśmy z Edmonton późnym
wieczorem (1 Luty) i dojechaliśmy w okolice Marmot Basin (niedaleko
od stoku narciarskiego) krótko po północy. Na parkingu rozbiliśmy
namiot i przy temperaturze około -20C położyliśmy się spać.
Oczywiście spaliśmy w specjalnych puchowych śpiworach, które
teoretycznie powinny nam zapewnić ciepłą noc...............W piątek
(2 Luty) o 7:00 rano w prymitywnych, aczkolwiek świadomie wybranych
warunkach, przygotowaliśmy ciepłe śniadanie i rozpoczeliśmy
wędrówkę. Plan był, aby przejść około 20 km trasą Maccarib Pass
Trail i tam ponownie rozbić namiot lub też ewentułalnie zbudować
jamę pod śniegiem. Niestety ten piątek był niespotykanie pechowy dla
Przemka. Najpierw miał on problemy z sankami własnej konstrukcji,
które miały ułatwić transport ciężkiego plecaka. Niestety „prototyp”
okazał się wadliwy. Potem Przemek miał problemy z rakietami
śnieżnymi, aż w końcu po przejściu tylko 4 km, Przemek stanął na
warstwę śniegu i runął razem z nią do górskiego strumyka. Poleciały
wiązanki przekleństw i zaczęło być nie wesoło. Temperatura -17C, a
Przemek jest mokry od stóp do głowy, łącznie z plecakiem i ulubionym
aparatem fotograficznym......... Łukasz, po przejęciu funkcji
fotografa i nagraniu krótkiego filmu o Przemku ciągle leżącym w
potoku, razem z Igorem rozpoczęli akcję ratunkową. W parę minut były
nowe rękawiczki i góra ubrania. Postanowiliśmy, że trzeba zawracać i
wysuszyć wszystko co mokre. Igor i Łukasz pocieszali ciągle klnącego
Przemka. Z butami pełnymi chlupiącej wody ruszyliśmy w kierunku
samochodu. Plan był taki; jedziemy do publicznej pralni w Jasper i
suszymy rzeczy, kupujemy dobrą wódkę na wieczór i idziemy nocą przy
blasku księżyca, aby nadrobić stracony czas. Zmieniliśmy trasę i
poszliśmy w kierunku na Mount Edith Cavell, czyli zaczęliśmy naszą
zaplanowaną 3 dniową trasę iść w odwrotnym kierunku. Około godziny
23:00, po przejściu ponad 12 km dotarliśmy do Mt.Edith Cavell Hostel
i dzięki uprzejmości młodej pary mogliśmy nocować pod ciepłym
dachem. Było dobre jedzenie, napalone w kominku i kieliszek
lodowatej wódki, jednym słowem, było super.W sobotę (3 Luty)
ruszyliśmy dalej. Pogoda była jak na zamówienie. Błękitne niebo
cieplutko(w słońcu -1C, w cieniu – 14C), trzeba było zdjąć warstwę
ciuchów. Mieliśmy szczęście, ponieważ ktoś z obsługi parku kilka dni
wcześniej, przetarł pierwsze 15 km szlaku jadąc na skuterze
śnieżnym. W tej sytułacji musieliśmy używać rakiety śnieżne tylko
przez 4 może 5 km. Po około 19 km wędrówce, zachwyceni przepięknymi
widokami potężnych szczytów (proszę zobaczyć zdjęcia) i upojeni
krajobrazem oraz zasłuchani w absolutnie czystą ciszę i spokój (cos
co nie istnieje w mieście......) dotarliśmy do Wates-Gibson Memorial
Hut kilka minut po 16:00. Domek jak z obrazka w bajce. Cały
zbudowany z drewnianych bali, zasypany po dach w śniegu, naokoło
góry i las, a w środku tli się drewno w kominku. Na ścianach
połamane, zabytkowe narty i czekany z początku 20 wieku, stare
czarno-białe fotografie i wycinki z gazet – po prostu cudnie i
nastrojowo. Godzinę po nas powrócił do chatki Joey, amerykanin
włoskiego pochodzenia z Idaho, który był w chatce już od paru dni.
Jego motto na życie to ciężka praca latem we własnej stolarni, a
zimą to wchodzenie na trudno dostępne tereny (np.lodowce) i
zjeżdżanie po nich na nartach. Joey był w wielu miejscach na
świecie, ale jego ulubione to kanadyjskie Góry Skaliste. Miło było
usłyszeć taki komplement w kierunku Kanady, szczególnie od
Amerykanina. Po kilku minutach wszyscy razem dzieliliśmy się polskim
bigosem, którego ponad 2 kilogramy Igor dzielnie i nie narzekając
niósł w plecaku od początku wyprawy. Bigos w połączeniu z mroźną
wódeczką był najleszą nagrodą za przemierzone kilometry. Joey prosił
o dokładkę dwa razy. Łukasz, który w przeszłości był krótki czas w
wojsku, postanowił nauczyć Igora i Przemka, jak za pomocą mapy i
kompasu można w miarę precyzyjnie określić swoje położenie w każdym
miejscu na kuli ziemskiej. Igor i Przemek używali małego urządzenia
GPS, które z reguły mierzy kilometry zrobione podczas ich treningów
biegowych. Również w górach urządzenia te działały doskonale, ale
Łukasz słusznie zauważył, że sztuka mapy i kompasu ma ogromną zaletę
– nie potrzeba baterii !!! Jeśli jest się’’na odludziu’’przez długi
okres to może być to problem. Około 22:30 znowu spaliśmy jak w
hotelu, ciepły kominek i możliwość zapalenia w każdej chwili lamp
gazowych. Nawet był na zewnątrz kibelek, a wodę nosiło się z małego,
oczywiście zamarzniętego jeziora (Outpost Lake). W niedzielę (4
Luty) wstaliśmy o 7:00 i około 9:00 zaczęliśmy drogę powrotną. Padał
lekki śnieg i bardzo podniosła się temperatura, blisko zera. Szybkim
i ostrym krokiem zaczęliśmy iść i udało nam się pokonać prawie 30 km
trasy w 8 godzin łącznie z dłuższą przerwą na posiłek. Nasz Zimowy
Wypad #2 zakończył się sukcesem i pomimo trudnego początku udało nam
się dotrzeć do zaplanowanego celu, z czego też wszyscy członkowie
wyprawy byli bardzo zadowoleni. Kolejny raz szczęśliwie i w pełnym
zdrowiu wróciliśmy do naszych domów i rodzin, bogatsi o wrażenia i
doświadczenia, które przygotowała dla nas ‘’Matka Natura’’. Radość z
powrotu do domu, w którym ktoś na nas czeka jest ogromna, ale już
gdzieś tam głęboko w głowie słychac
szeptanie...........................kiedy by tu zorganizować
następny WYPAD.
Dziękuje za przeczytanie, Przemek Baranowski
p.s. Kiedy przeczytałem tą treść mojej żonie, ona
bardzo szybko stwierdziła, że nie będzie żadnego
wypadu..............najpierw muszę zrobić remont
łazienki...........!!!???
Kontakt
internetowy z Lukaszem Poznańskim:
www.lucasp.com
www.cancertrek.ca